Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką prywatności. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Zamknij

Historia przemyskiego Pogotowia Ratunkowego lata 1960-1970 - część 4

Początek lat 60 - tych to okres kolejnych zmian w organizacji i w funkcjonowaniu przemyskiego pogotowia ratunkowego. Dotychczasowa siedziba Miejskiej Stacji Pogotowia Ratunkowego jak i Powiatowej Kolumny Transportu Sanitarnego mieszcząca się przy ul. Tarnawskiego 6 była już bowiem niewystarczająca w stosunku do stale rosnących potrzeb.

Brakowało pomieszczeń administracyjnych, socjalnych, garaży, warsztatów a większość posiadanego taboru stała pod przysłowiową chmurką, co nie pozostawało bez wpływu na szybszą korozję pojazdów i większą przez to ich awaryjność. Tak wspomina tę lokalizację były pracownik pogotowia, sanitariusz, pan Kazimierz Górnicki:

"(..) Budynek przy Tarnawskiego od ulicy dzieliło podwórze z murem i bramą wjazdową. Plac wypełniały karetki i kilka samochodów dostawczych kolumny, które pracowały jako transport potrzebny w działach gospodarczych szpitala. To był jednopiętrowy budynek. Na pierwszym piętrze znajdowały się pomieszczenia administracyjne. Dyspozytornia mieściła się na parterze, zaraz przy wejściu do budynku. Na lewo były pokoje socjalne, jednak nie mieliśmy prawdziwej szatni, tej przestrzeni socjalnej, którą dzisiaj tworzy się dla pracownika. Jak było zgłoszenie, to dyspozytorka z korytarza wołała: "wyjazd" i kto był na kolejce, brał kartę, czasami powiadamiał lekarza i zespół realizował zgłoszenie. Stojąc przodem do frontu budynku, po prawej jego stronie był wjazd do zaimprowizowanego warsztatu dla karetek, chociaż warsztat to chyba za wielkie słowo. To były dwa stanowiska z "falbankiem" pod ścianą. Całkiem w rogu po lewej stronie budynku znajdowały się jakieś magazyny. To wszystko wydawało się na chwilę, a jednak stan taki trwał przez lata.( ... )"1.

M. Janowski, A. Zając "Historia dobrem pisana", Przemyśl 2017.

Tak więc w roku 1961 następują przenosiny Miejskiej Stacji Pogotowia Ratunkowego na ul. Wodną 13, do dawnych koszar Straży Pożarnej, która wyprowadziła się do nowo wybudowanej siedziby przy ul. Kopernika. Natomiast Powiatową Kolumnę Transportu Sanitarnego pozostawiono w dotychczasowej lokalizacji przy ul Tarnawskiego 6, gdzie funkcjonowała aż do połowy lat 70 - tych. Można powiedzieć, że tym samym pogotowie powróciło do swojej "kolebki" bowiem w tym właśnie budynku, w roku 1912, zostało powołane do istnienia poraz pierwszy. Na ul. Wodną przeniesiono część administracji, dyspozytornię, ambulatorium, dyżurki lekarzy i pozostałego personelu. Początek lat 60 - tych to także zmiany w dyrekcji pogotowia. Odchodzi na emeryturę dr Franciszek Tur, jego miejsce zajmuje na krótko dr Tadeusz Miszczak. Od roku 1965 kierownikiem pogotowia jest dr Stanisław Cisowski, a w roku 1967 funkcję tę pełni już dr Pawlik.

W roku 1965 etatowy personel liczy 28 pracowników (lekarze, sanitariusze, dyspozytorzy, administracja), ponadto zatrudnianych jest 30 lekarzy medycyny pełniących płatne godzinowo dyżury. Wzrasta ilość tzw. "dobokaretek", bo o ile w roku 1954 dysponowano zaledwie półtora" dobokaretką" to w roku 1960 było już ich 3, a w roku 1968 liczba ta wzrasta do czterech "dobokaretek". Wraz z liczbą dyżurujących karetek wzrasta też liczba wyjazdów do zachorowań. Według statystyk w roku 1955 udzielono pomocy 4.808 razy przy 2 "dobokaretkach", zaś w roku 1968 udzielono pomocy aż 11.686 razy przy 4 karetkach dyżurujących całą dobę. Rok 1969 zostaje zakończony liczbą 17 374 przypadków udzielenia pomocy przez przemyskie pogotowie ratunkowe. O specyfice pracy w tamtym okresie możemy dowiedzieć się z relacji i wspomnień byłych pracowników.

Nieżyjąca już dyspozytor piel. Irena Piwko tak opowiadała o swoich dyżurach przy ulicy Wodnej 13:

Dyspozytor pogotowia przy ul. Wodnej 13. Na stanowisku dyspozytora pielęgniarka Irena Piwko"(..) W 1967 roku, dokładnie pamiętam drugiego maja, przyjęłam propozycję pracy w pogotowiu ratunkowym na Wodnej. W tym czasie funkcje dyspozytorek pogotowia pełniły: Maria Hałuszczyńska, Kamila Sobolewska i Irena Wilczyńska. Przez okres jednego roku dyspozytorką była również położna Halina Szegda (..) Do pracy przyjmował mnie kierownik pogotowia dr Pawlik. Nie pamiętam jego imienia, ale wiem, jak bardzo zabiegał, by podmiot, którym kierował, będący wówczas w początkowej fazie organizacji, dostosować do zadań, jakie przed nim stały. Sprawa nie była łatwa. Pogotowie podlegało wtedy pod Wydział Zdrowia Miejskiej Rady Narodowej w Przemyślu. Brakowało chętnych do pracy głównie ze względu na marne pobory. Dopiero po pewnym czasie wyszło ministerialne zarządzenie, że pogotowie można inaczej wynagradzać, więc weszły tzw. stopnie zawodowe i dodatek pogotowiany - wyjazdowy (potocznie nazwany karetkowym) oraz dyspozytorski. (..) Braki były ogromne w każdej sferze naszej działalności. Kierownik pogotowia nie miał mocy sprawczej, by cokolwiek załatwić, a monity do władz nadrzędnych niewiele dawały. Ówczesna - jak to powiedzieć "propagandowa polityka zdrowotna" wymagała wiele dokumentów i sprawozdań, jednak nie miało to związku z poprawą naszej pracy. Robione przez nas sprawozdania i statystyki przedstawiały rzeczywisty obraz sytuacji, ale "papierologia" często brała górę nad zdrowym rozsądkiem. Robiliśmy tzw. "dobówki" z ilości interwencji, przejechanych kilometrów itd. I na tej podstawie kierownik sporządzał wnioski i zapotrzebowania, i zdarzało się, że coś nam dodawano. Pamiętam, jak końcem lat sześćdziesiątych wystąpił problem z obsadą kierowców karetek. Kierowcy bardzo często zmieniali się w pogotowiu, bo nie była to funkcja stała. Trzeba było nieraz dobrze się pogimnastykować, aby wszystkie karetki miały pełne obsady... a chętnych brakowało. (..) Wszyscy kierownicy pogotowia polegali bardzo na dyspozytorkach i wiedzieli, że my jakoś musimy to wszystko poukładać. Administracja w tamtych czasach... osiem godzin i do domu, a pogotowie pracowało nieustannie. Grafiki, rozliczenia, zaopatrzenie, pęknięta rura, opał do pieców, wymiana żarówki itp., wszystko w ramach ośmiu godzin w dniach roboczych przy niewielu zatrudnionych pracownikach technicznej obsługi i administracji. Mimo wszechobecnej mizerii finansowej wszyscy starali się, aby praca w pogotowiu nie była uciążliwa. Jednak po piętnastej to właśnie dyspozytorki organizowały prace personelu medycznego. Telefony, powiadomienia o zmianach w grafikach, ściąganie dodatkowego personelu. Wiele naprawdę w tamtych czasach dyspozytorki załatwiały spraw, a przy tym musiały pamiętać, że numer alarmowy jest najważniejszy. Reasumując, punktem dowodzenia była dyspozytornia i dyspozytor. (..) A sprzęt...? Np. sterylizacja to była duża elektryczna kuchenka, a sterylizatory małe. Wrząca woda, pełno pary, wiele razy kuchenka się przegrzewała, a wrzątek wykipiał, bo nie miał kto tego pilnować, gdyż, jak na złość, rozdzwaniały się telefony i trzeba było wysyłać karetki. Tu człowiek skupiał się na pracy dyspozytorskiej, a tam wszystko kipiało. Było pełno pary i smród. Dyspozytornia stanowiła serce pogotowia, tak właśnie nazywaliśmy to miejsce. Bywało, że w budynku dyspozytor pozostawał sam i gdy przychodził pacjent, trzeba było mu pomóc. (..) Teraz jest radiostacja i inne środki łączności. Kiedyś nie było połączenia z karetkami, nie było elektrycznego dzwonka, którym wzywało się zespoły do wyjazdu. Jeden sygnał wysyłał karetkę ogólno-wyjazdową lub transportową, dwa dzwonki były dla karetki z położną i trzy dzwonki to karetka wypadkowa, późniejsza reanimacyjna. Pierwsze dzwonki były ręczne, takie szkolne. Potem dzwonek wisiał na korytarzu, ale przyszedł ktoś i go zerwał. To później wychodziła dyspozytorka i krzyczała na cały budynek - wyjazd - i w ten sposób były dysponowane zespoły do wyjazdu. (..) Ścisłe procedury obowiązywały także sanitariuszy. Po podstawowym przeszkoleniu zaliczano ich do niższego personelu medycznego. Każdy z nich miał na stanie torbę medyczną, zawartość której była sukcesywnie sprawdzana przez osobę odpowiedzialną za stan wyposażenia i przydatność podstawowych leków. Z czasem sanitariusze przechodzili specjalne kursy i szkolenia, ale na początku tworzenia pogotowia ratunkowego nie posiadali żadnych uprawnień medycznych, w związku z czym sanitariuszowi nie wolno było nawet nabrać leku do strzykawki. Za przygotowanie i zrobienie zastrzyku odpowiadał wyłącznie lekarz. Jak pamiętam, sanitariusze bardzo się starali, by podnosić swoje kwalifikacje i być przydatnym do trudnego zawodu. Było ich wielu, nie sposób wszystkich wymienić, ale przypominam sobie Bolka Dołhuna, Mariana Kota, Stasia Chrapka i Stasia Waszczaka, którego żona Danka była położną i pracowała z nami, bo też pogotowie to była jedna, wielka rodzina. (..)"2.

Tamże.

O szczegółach obowiązków i samej pracy sanitariusza opowiada wspomniany już pan Kazimierz Górnicki:

Pan Kazimierz Górnicki sanitariusz Miejskiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Przemyślu rok 1960. Fot. archiwum WSPR w Przemyślu."(..) kurs tzw. PCK musiał mieć ukończony każdy sanitariusz, ale on nie dawał nam uprawnień do samodzielnych czynności. W ramach obowiązków i uprawnień zawodowych przygotowywaliśmy walizkę medyczną, w niej były wszystkie medykamenty pierwszej pomocy jak opatrunki, zastrzyki. Znajdowało się wszystko to, co w tamtych czasach uważano za wystarczające do udzielenia medycznej pomocy przez służby pogotowia ratunkowego. Dbaliśmy o czystość i odpowiednie przygotowanie karetek. Pomagaliśmy przy zakładaniu opatrunków, przy wielu czynnościach, do których była potrzebna dodatkowa para rąk. Prowadziliśmy dokumentację, która związana była z każdym zgłoszeniem, każdym wyjazdem. Jednak przede wszystkim byliśmy noszowymi. (..) Nosze były podstawowym narzędziem pracy tak jak słuchawki dla lekarza. Gdy przyjeżdżało się do chorego, lekarz przeprowadzał badanie, posłuchał chorego i jak trzeba było podać leki doraźnie, to się podawało, jak trzeba było zrobić zastrzyk, to robił go lekarz. Gdy lekarz stwierdził, że w domu pacjentowi nie pomoże, wówczas braliśmy wtedy jeszcze parciane nosze bez kółek i znosiliśmy pacjenta do karetki, by przetransportować go do szpitala.(..) Strzykawki szklano-metalowe, rozkręcane i igły były gotowane - sterylizowane wcześniej w pogotowiu. W walizce mieliśmy po dwa zestawy pakietów właśnie ze strzykawkami. Jednak zdecydowanie więcej wydawało się tabletek, leków. Lekarz też wystawiał receptę. Należy przecież pamiętać, że leki na receptę były darmowe. (..) Dyspozytorki zajmowały się wieloma rzeczami, również sterylizacją i jeżeli wracało się z wyjazdu, to należało wypełnić odpowiednie zlecenie, kartę przyjęcia czystej i zdania brudnej partii strzykawek i igieł. Oprócz tego wypełniało się kartę zleceń medycznych z nazwiskiem i imieniem pacjenta i czynnościami, które zostały wykonane były przez lekarza. Trzeba było również pamiętać o uzupełnieniu wydanych i brakujących leków. Teraz jest zupełnie inaczej, wszystko jednorazowe. A najważniejsze, że stosowane są rękawice jednorazowe. Za moich czasów, nikt nawet nie myślał o takiej możliwości. Wszystko wykonywało się gołymi rękami. Dłonie odkażano czystym spirytusem i mydłem i to była cała filozofia. Tak samo, kto myślał kiedyś o radiostacji w karetce, o krótkofalówce, telefonach. Nie było radiotelefonów, nie było takiej łączności między karetkami, jaka jest obecnie. Pojechało się do zgłoszenia, a dyspozytorka czekała, aż karetka wróci do stacji. (..) Kiedy zacząłem pracować w stacji, były tylko nasze Warszawy, wcześniej były też czechosłowackie Skody, ale ja miałem to szczęście, że pogotowie otrzymało dwie, czy trzy, już nie pamiętam, nowiutkie Warszawy-Pobiedy. Warszawa była nazywana polskim garbusem, przez bagażnik były wkładane nosze. Otwór był stosunkowo mały, więc trzeba było uważać bardzo, aby pacjentowi leżącemu na noszach nie podrapać czoła lub nosa. Nie wszyscy pacjenci chcieli i mogli leżeć płasko, więc odruchowo podnosili się na noszach. Nim udało się krzyknąć, żeby chwilę się nie ruszali, było już po sprawie i wtedy opatrunki szły na ranę. Z prawej strony noszy było małe siedzenie dla sanitariusza, z przodu obok kierowcy siedział lekarz albo położna. Mało miejsca było, ale jakoś musieliśmy sobie radzić i walizkę gdzieś trzeba było położyć. Dłuższy pacjent miał problemy z nogami i musiał je podkurczać. W tych czasach zimy były naprawdę srogie, mroźne i śnieżne, a sanitarki nie miały dodatkowego ogrzewania, oczywiście poza ciepłem, które dawał silnik. Gdy auto było długo na "chodzie", to w kabinie nawet było znośnie. Mankamentem było to, że pacjent w leżącej pozycji, przy długiej trasie, zawsze marzł w nogi. Dlatego pobieraliśmy dodatkowe koce i tak dogrzewaliśmy naszych pasażerów na noszach.(..)"3.

Tamże.

Wraz z upływem czasu zmienia się specyfika pracy w pogotowiu ratunkowym. Na początku lat 70 - tych pojawiają się nowe, wyspecjalizowane rodzaje zespołów wyjazdowych, do eksploatacji wprowadza się pierwsze duże ambulanse i nowoczesny sprzęt w postaci defibrylatorów czy respiratorów. Pojawia się też pierwsza łączność radiowa.

Metryczka

Metryczka
Wytworzono: 2021-02-12 10:31 przez:
Opublikowano: 0000-00-00 00:00 przez:
Podmiot udostępniający: Wojewódzka Stacja Pogotowia Ratunkowego w Przemyślu SPZOZ
Odwiedziny: 3575

Rejestr zmian

  • Brak wpisów.

Banery/Logo